Rajd 1938-2013 Żurawica
Granicę z Ukrainą przekroczyliśmy około godz. 11 w Korczowej. Pierwszy postój na Ukrainie to tankowanie i poprawianie ocierającej osłony łańcucha w Junaku. Czujemy się prawie jak w Polsce - tylko napisy w języku podobnym do tego, którego starsi z nas uczyli się przez sporą część podstawówki. Na drogach przewija się 101 wariacji na temat Łady i Moskwicza, starych motocykli brak, czasami przemknie jakiś "japończyk".
Gdy zjechaliśmy z głównej trasy na Lwów w kierunku Gródka Jagiellońskiego to wtedy się zaczęło! W jednej chwili drogi stały się żwirowo-kamieniste i potwornie dziurawe. Wyjeżdżając z Gródka poruszaliśmy się tragicznymi drogami na południe w kierunku Drohobycza. Zagadnięci Ukraińcy pytani o drogę patrzą na nas dziwnie i sugerują, że tam droga jest kiepska. To może być jeszcze gorzej?! W parze z fatalną jakością drogi idzie takie samo jej oznaczenie, ale w końcu dotarliśmy do celu (dzięki pomocy ukraińskiego motocyklisty jadącego z nami od granicy na dużym Kawasaki). Stan ulic w mieście - katastrofalny, ale ruch spory - wszyscy usiłują jechać slalomem omijając potężne dziury. Sprawia to wrażenie sporego chaosu. Naszą uwagę zwrócił Ukrainiec na motorowerze, który co chwila zapadał się ze zgrzytem metalu w kolejny ubytek w jezdni - ale z jakiegoś powodu jego to zupełnie nie ruszało!
Upał, powolna jazda. moja Pannonia zdecydowała, że odpoczniemy! Po wyczyszczeniu świecy i zrobieniu pożegnalnego zdjęcia z ukraińskim motocyklistą ruszyliśmy w dalszą drogę do Sambora. To był zdecydowanie najgorszy odcinek całej wyprawy - żarty się skończyły, ubytki w jezdni są naprawdę niebezpieczne. Nikt z nas nie leżał, ale prawie wszyscy byli blisko. Gną się obręcze, pękają szprychy, otwierają się lampy! Do Sambora wjechaliśmy przez bardzo zniszczony, ale piękny stalowy most rozpięty nad Dniestrem, który pamięta jeszcze polskie rządy w tym miejscu. Wszędzie zwracają uwagę starannie wyremontowane cerkwie, wyróżniające się na tle ogólnej szarości i biedy. Teren w kierunku Chyrowa staje się coraz bardziej zalesiony i poprzecinany wąwozami ze strumieniami. Nagle szok! Droga do przejścia granicznego w Krościenku ma nowy, równy asfalt! Po zakupie pamiątek (głównie płynnych) w strugach deszczu i przy akompaniamencie piorunów przekroczyliśmy granicę Unii Europejskiej. Dalej to już Polska, czyli równe nawierzchnie i ludzie idący środkiem drogi po zmierzchu. Kierując się na Przemyśl, zmagaliśmy się z kolejną ulewą i stromymi podjazdami, pod które moje 14 koni czasami nie wystarczało. Na metę pierwszego etapu dotarliśmy kwadrans przed 23.
Ze względu na zmęczenie trasą i wieczorem integracyjnym w drugim dniu wyprawy zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Przemyśla. Nasz czas zajęło za to poszukiwanie ładowania w dwóch Junakach. Drugi - nocy etap rozpoczęliśmy około godziny 19. Trasa wiodła przez Przemyśl do Sanoka, dalej niezwykle krętym odcinkiem przez Tyrawę Wołoską do Krosna. Na szczęście nie padało, ale zrobiło się zimno. Nocą zwiedzaliśmy rezerwat przyrody w miejscowości Czarnorzeki, który w świetle latarek zrobił na nas niesamowite wrażenie. Dalej Rzeszów, a w nim odwiedziny u znajomego i poszukiwanie iskry w Junaku. Mgła robiła się coraz bardziej gęsta. Minęliśmy Łańcut kierując się w stronę Leżajska. Mgła osadzała się na szybach i okularach utrudniając i tak kiepską obserwację drogi w światłach weterańskich reflektorów. Na rynek w Leżajsku dotarliśmy około 2.30 w nocy - odliczając postoje za nami było już ponad 5 godzin jazdy. Jeszcze tylko 35 km do Jarosławia i meta. W zamglonym lesie kolumna 8 motocykli rozciąga się i rwie, a jeden z kolegów gubi prądy. W końcu około 4 rano dotarliśmy do celu.
W 1938 z ośmiu ludzi dojechał jeden, w 2013 udało się całej ósemce! Składam serdeczne gratulacje i podziękowania kolegom za to, że dali radę! Mój bilans to 945 km (trasa plus dojazd), w Pannonii pękła 1 szprycha, spaliła się 1 żarówka, wybuliło lekko przednią oponę, pękła tablica rejestracyjna i zaczęły pruć się sakwy. Ale warto było przeżyć tą przygodę.
Andrzej Kaniewski